Przejdź do głównej zawartości

Listy sierżanta (Cz. III)



Sierżant Jan Podgórski,

Kijów. Zabytkowe miasto, w całej swej okazałości ze świetlistą Ławrą Pieczyńską na czele. Nie jedno widziało ważne w światowych dziejach zdarzenie. Tatarów w 1240. Rozpustnych kozaków Chmielnickiego w 1648. Niedobitki Krasnej Armii w 1918. Wreszcie Królewskich ułanów w 1919 i parę innych stłuczek co to znaczenie miały same z się nikłe, albo nikłe na tle całej wojny. Teraz jednak był to oblężony bastion, ostatni przyczółek cywilizacyji, ostatnia tarcza broniąca Europy przed zakusami Mikołaja Aleksandrowicza. 
Żołnierze zgromadzili się przy oknach, na bezdechu obserwując posępny krajobraz. Wieść niosła, że po ruskiej stronie był prikaz co by zabijać okna dechami, ażeby utrzymać morale śród armiji. Odsunąłem paru wydymających ze zdumienia usta młokosów i sam wyjrzałem na zewnątrz. Nic dziwnego, że w wagonie cisza jak makiem zasiał. Którykolwiek z nich tu był jeszcze rok temu, ujrzałby mlekiem i miodem płynące miasto. Owszem, granica niespokojna była odkąd tylko się nam Orzeł odrodził jak Fenyx z popiołów, ale jednak. Co widać było teraz?
Dym. Gęsty i gryzący czarny tuman zalegający nad zabytkowymi domami i uliczkami, przez który leniwie prześwitywało wstające słońce. Roje aeroplanów ponad tym harmiderem, tak że niewiadomo było czyje są które. Ogromne sterowce, niezmordowanie plujące ogniem na bezbronną piechotę poniżej – całe tłumy piechoty, ludzka mozaika nakrapiana stalowymi plamami czołgów i wozów pancernych. Odgłosy kanonady zagłuszały nawet stukot kół pociągu. Słów brakowało by opisać ów kocioł, garniec piekielny. Ludzie zaczęli być niespokojni. Banalne słowa otuchy z mych ust były liche i nędzne, przeleciały bez odzewu. Łyknąłem sobie na animusz.


- Melduję gotowość 6 kompaniji do walki – próbowałem wcisnąć zabieganemu oficerowi przygryzającemu w kąciku ust lichego kiepa, a którego oblegała iście czarcia liczba dowódców, przekrzykująca się w raportowaniu stanu swoich podwładnych. Oficer ostatecznie cisnął swój kajet w błoto twierdząc, że nie ma teraz czasu na dla biurkracyj i nakazał udać się wszystkim do punktu zbornego. Z szynowego behemota wysypały się setki ludzi, najrozmaitszych funkcyj i przydziałów. Zębatki w maszynie, oto czym jesteśmy.
Punkt przydziału broni znajdował się na wzniesieniu, z którego rozciągał się widok na nabrzeże Dniepru. Z obydwóch stron przypominało ono raczej jakąś żwirownie, niż pole walki – okopy były dosłownie jeden na drugim, wypełnione zielonymi rzekami mundurów. Pełno zasieków, stanowisk dział i karabinów, jak Bóg mi miły istny chaos, strzały krzyki, sztandary, balony, czołgi. U ruskich to samo – z tym że ci nie pozostawali na swoim brzegu. Co rusz barki próbowały przedrzeć się na nasz brzeg. Artyleryja pruła do nich ile wlezie, sterowce również nie pozostawały dłużne. Rozdano broń, rozkaz był by utrzymać brzeg do ostatniego żołnierza. Wszędzie było pełno rannych, leżących na improwizowanych posłaniach. Setki ciał, niektórzy jeszcze żywi, niektórzy martwi od dawna. Chaosu dopełniali drący się oficerowie, próbujący zapanować nad wszystkim. 
Nieco na lewo, przy gruzach naddnieprzańskiej restauracyji „Wesoła” ustawiono maszt z nagłośnieniowy. Dzięki temu nad polem walki nieprzerwanie rozbrzmiewał dodający otuchy głos Poniatowskiego, rzadziej Piłsudskiego – który ponoć był w drodze tu by osobiście wziąć udział w ogromnej bitwie. Ech Andzia, żebyś widziała w com ja się wpakował. Spojrzałem w górę, ku niebjosom, lecz jakżesz tu ujrzeć Bozię, gdy niebo aż czarne od wybuchających pocisków walącej w samoloty obrony przeciwlotniczej? Splunąłem, zakląłem. Przeżegnało się pośpiesznie, i popędziło się z chłopakami w dół wzniesienia, ku brzegowi. Niech nas prowadzi Bóg, Honor i Ojczyzna!

Podniosłość podniosłością, a skończyło się jak zwykle. Sitzkrieg w całej swej okazałości, jedni prują, drudzy pędzą na pierwszych. Potem na opak. Jak okiem sięgnąć Dniepr na całej długości spowity był dymem i feerią ogniowych błysków, pływającymi ciałami i wrakami barek tudzież łodzi. Mnie i moich chłopaków przydzielono do obrony mostu, który w razie załamania się obrony mieliśmy wysadzić w diabły. Jak na ironię jednak, przez ów jedyny most (resztę profilaktycznie zburzono) ruskie przedrzeć się bali, wiedzieli pewno co się święci. Tymczasem, Czechosłowacy i Rumuni zabezpieczyli na fest pozostałe przyczółki, meldując że tam wróg dał sobie spokój. Moskale chyba się przeliczyli bo ich żołdaki padali jak muchy próbując przeprawić się przez rzekę, a ichnie lotniki sięgnąć naszych pozycji nie mogli, zatrzymywani przez sterowce i naszą obronę. Nasi nie pozostawali bezstratni jednakże, carska artyleria waliła aż się trzęsła ziemia, a i piechota nie siedziała bezczynnie, o pancernych łodziach nie wspominając. Ale tak się odganiać od robactwa nie można było przecie wiecznie, zwrot jakowyś był potrzebny niezwłocznie.

Zwrot takowy nadszedł 25 grudnia 1924 o godzinje czternastej wedle cebuli pradziadka, gdy dowództwo wydało rozkaz by ruszyć na drugi brzeg. „Szaleństwo!” – krzyczeli chłopaki w okopach. „Na śmierć nas ślą dranje!” Łyknąłem sobie znów i wyjrzałem zza nasypu. Jak oni chcą nas przetransportować? Ile już ruskich leży na dnie Dniepru? Czyżby Lechici mieli do nich dołączyć? Andzia czy ty to widzisz? a ty Boże widzisz wespół z nią i nie grzmisz! Zginiemy jak nic. 
Pośpiesznie odmówiłem różaniec, a kapelan odprawił szybko i niechlujnie mszę świętą. Poprawiłem poły płaszcza, sprawdziłem broń. Królowo Polski, prowadź. Cisza, ten rodzaj ciszy, która zapada w czas wyczekiwania, nawet pomimo bitewnego hałasu dookoła. Cisza w sercu, na duchu. Łodzie czekały. Czekała druga linia, aby osłaniać nas. Czekały sztandary. Czekało serce, już nawet trwoga z niego ubyła. Odzyskamy Kijów lub padniemy. Zmiłuj się nad nami Panie. Jeszcze chwila.

Rozległ się przeszywający dźwięk gwizdka…

***

Zdobyliśmy miasto. Zdobyliśmy, zdobyliśmy w imię Marszałka. Ale czy warte było to strat jakie ponieślim? Stracone niemal cztery dywizje, setki - jeśli nie tysiące trupów po obu stronach. Zabytkowe miasto w połowie legło w gruzach.
Wolałem nie wspominać straszliwej przeprawy przez Dniepr, tylko wiara nas uratowała. 
Dostaliśmy z chłopakami parę godzin czasu wolnego, ażeby odpocząć. Jednak zamiast iść do zamtuza z ferajną – obrzydliwyj proceder! -  wolałem przejść się po mieście, o którym opowiadał mi wuj, o którym tyle słyszałem.Właściwie to, a niech mnie kule biją, nie było czego zwiedzać. Gruzy, stosy ciał, przerażeni ludzie, którzy nie mają pojęcia o co toczy się ta wojna. Patrzący z nienawiścią tak na Polaków, jak i moskali. Ba, myślę że sam Poniatowski nie miał zbytniego pojęcia, ani żaden inny Hohenzollern czy Mikołaj Aleksandrowicz. Ale wojna widać, psia mać, musiała się toczyć. Widać taka wola opatrzności. Ty tam ode mnie Bogu podziękuj, Andzia, za to żem przeżył. 
Na jednej z szerokich, brukowanych ulic leżał w poprzek wrak samolotu, cały poskręcany, ale – jeden z naszych, sądząc po konstrukcyji. Pod dymiącą kupą złomu ktoś leżał. Czort wie, czy to pilot czy przypadkowa ofiara. Widziałem zakrwawioną dłoń. Obok zaś stała umorusana kobieta odziana w resztki niegdyś kosztownej suknji, zaszlochana i drąca się w niebogłosy. Uderzające, jak nikt dookoła uwagi na nią nie zwrócił choćby najmniejszej, każdy opłakiwał swoich zmarłych, swoją niedolę. Spadł śnieg, przynosząc ukojenie dla popalonych ruin.
Kacapy nie spodziewali się jednego, zadufani w swej propagandowej nieomylności. Obecności dywizyj nadpancernych. W rzeczy samej. Gdyby nie te monstra, to jak Bóg mi miły nie przedarlim byśmy się za rzekę. Ruscy widać byli zbyt pewni siebie, to i nie przygnali swoich stworów tu, a może wcale ich nie mieli?
Idąc ulicą wzdłuż nabrzeża, omijając porozwalane zasieki i leżące bezwładnie ciała, obserwowałem je po drugiej stronie rzeki, lśniące w zimowym słońcu. MAU, zwane czort wie czy to z anglijskiego czy jakiegoś jankeskiego, zresztą to jedna flegma, potwory artyleryjskie. To się nie śniło jenerałom na początku wojny: artyleryja i czołg w jednym - do tego na nogach! Wysokij na, bo ja wiem – metrów kilkadziesiąt, pancerny behemot, do powalenia niemożliwy przez piechotę. Niemrawa dosyć, o lichej zwrotności, ale o sile ognia iście piekielnej. No bo jak zaczęli pluć pociskami, jednocześnie daleko i blisko, to i z umocnień na wybrzeżu ruskim niewiele zostało. Dodajmy do tego drugą część nadpancernych dywizyj – fortece. Ewolucyja, rzekłoby się – czołgu. Pancerna wieża, twierdza na gąsienicach, obsadzona przerażającą liczbą karabinów, działek i wszystkiego, co do zabijania służy. Okolona sztandarami wszelkiemi, i tym co przyjdzie tylko jej załodze tudzież dowództwo do głowy, straszliwym była widokiem. Pierwsze egzemplarze tych dziwadeł zdobyto bodajże na Skandynawach w 1917, dziś cała Europa biła się z ich wykorzystaniem. Wspierane przez czołgi i MAU stanowiły pancerną pięść nie do zatrzymania, jak Boga kocham. 
Taką pięść poczuli ruscy: walącą zza rzeki, a potem ku ich zgrozie, po drugiej stronie, gdy Rumuni sprytnym manewrem sprowadzili fortece na wschodni kraniec miasta. Jakeśmy wpadli na nabrzeże, to ruscy nie wiedzieli czy nas bić czy uciekać, a kiedy już wybrali tą drugą opcyję – to ich ułani jeszcze pogonili i ilu mogli to usiekli. Cośtam mówiono, że jeszcze spora bitwa była za miastem, między ułanami właśnie a armią konną Wiesinowicza, czy jak on tam. Ale nasi dali im ładnie popalić.
Potwory hałasując tak, że aż tu dobiegało dudnienie ich kroków, mechaniczny zgrzyt stalowych stawów, rzężenie silników, powoli zaczęły udawać się do punktu zbornego po mojej stronie rzeki, na budowę umocnień wschodnich. Ruskiego ataku nieprędko się spodziewano, nie mniej jednak było więcej niż pewne jak amen w pacierzu – że wrócą kacapy.
Odbiłem od wybrzeża w prawo, w wąską uliczkę ocalałych sympatycznych kamienic. Sympatycznych w konstrukcyji, sympatycznych niegdyś, bo teraz to obraz taki jak pół Europy. Okna w panice pozabijane, niby że wszystko opuszczone, byleby nie przyszło do łba komu tu zaglądać, niektóre kompletnie zburzone. Na ścianach wisiały tu plakaty propagandowe Naczelnika, tłumaczone na ruski specjalnie. W oddali banda wyrostków, młodych komunistów-nacjonalistów pewno, sądząc po czerwonych koszulach starała się jeden taki poster zerwać, lecz gdy mnie dostrzegli w mundurze, zrazu uciekać poczęli. Na co mnie ich gonić? Bo to mój ociec nie zrywał plakatów Rzeszy z ulic Warszawy w 1904? I tak ich zaraz ktoś złapie. Zbytnio się w oczy rzucają, chłystki.
Uliczka wychodziła na placyk, pełen ludzi próbujących utrzymać pozory normalnego dnia handlu, targujących się nad kiełbasami i chlebami, resztkami po tym co zrabowali ruscy. Ot dzicz niewierna, czy kto widział aby polski Ułan gwałcił i kradł? Kijowczycy rzucali mi niechętne spojrzenia pogardy pełne, w końcu w ich oczach na jedno to wychodziło, kto panował. I tak wojna była wieczna.
Co się w oczy rzuciło, to leżąca nieco dalej forteca, cała popalona, zrujnowana. Ruscy musieli ją powalić jakimiś sposobami, czy to bombą z aeroplanu albo zeppelina? Leżący, powalony smok, przerwany w pół, stanowiący rumowisko poskręcanych luf, pogiętej blachy pancernej. Obok pełno ciał, popalonych tak straszliwie, że niewiadomo było czy to ruscy czy nasi. Stary Żyd w ubraniu sfałdowanym niczym stara harmonija, zbierał kawałki metalu, być może w nadzieji sprzedać je do jakiej faktorii. Dwie małe dziewczynki malujące kredą po bruku jak gdyby nigdy nic. Ciało opasłej kobiety wkomponowane w gruzy pobliskiego budynku. Zdegustowany, skręciłem w uliczkę obok małej cerkwi, kiedy cebula przypomniała mi, że powinienem wracać. Splunąłem za siebie. Psia mać, Andzie mieliśmy istne szczęście, żeśmy przeżyli. Ile nam go jeszcze zostało?


Tekst napisany przez Dawida Szymańskiego, dziejące się w alternatywnej rzeczywistości roku 1924.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Erpegi na pierwszy raz

„To tego jest aż tyle?” to mnie uświadomiło do końca. Pokazywałem relatywnie nowemu graczowi podręcznik do Warhammera i zrozumiałem, że wprowadzanie nowych ludzi do rpg nie może się odbywać jak za czasów szkolnych. Długie i skomplikowane zasady, konieczność znajomości settingu i długość rozgrywki, powodują że gry fabularne mają (zwykle słuszną) opinie rozrywki o bardzo wysokim progu wejścia. Jedną z inspiracji do napisania tej pracy była próba, pokazania rpg osobom zupełnie „niefantastycznym” (w dodatku z doskoku), podczas oceny i testowania prac na konkursach Rzut na Inicjatywę oraz Game Chef . Drugą inspiracją była długa dyskusja podczas ostatniej Zjavy z cyklu „ Porozmawiajmy o rpg ”. Poniżej kilka pomysłów na pierwszy krok w świat gier fabularnych oraz mniej oczywiste kontynuacje. Skupiam się głownie na grach polskich, jak macie jeszcze jakieś godne polecenia gry - piszcie w komentarzach. Nuda, co? Chcecie w coś pograć? Oczywiście jedną z możliwości wprowadzenia nowych osób w

Archiwum Projektów: Warhammer

Podobnie jak większość fanów RPG swoją przygodę rozpoczynaliśmy właśnie od WFRP. Pomimo upływu lat znajome zasady i mroczny, klimatyczny świat wciąż przyciągają do siebie (update 2023 - dalej tak się dzieje). Jeśli chodzi o projekty konkursowe to Tzeentch nie był dla nas łaskawy, ale wierzymy że jeszcze się to zmieni.

Archiwum Projektów: Neuroshima

Neuroshima czyli nasza ulubiona polska gra fabularna w klimacie postapokalipsy. Jej pojemna konwencja zachęcała do stworzenia różnorodnych scenariuszy i tekstów. Mieliśmy również moment fascynacji grą planszową Neuroshima Hex oraz bitewniakiem Nueroshima Tactics ( blog o kampanii ). Poniżej prezentujemy nasze prace wysłane na konkursy oraz opublikowane w czasopismach.  EKSODUS Scenariusz, wyróżniony na konkursie Quentin 2012 Bohaterowie w scenariuszu wcielają się w członków rady osiedla Mink Creek nad którym zebrały się czarne chmury. Ze względu na szykującą się inwazje molocha, posterunek cieszący się sporym szacunkiem w okolicy. Polecił natychmiastową ewakuacje mieszkańców obozu przejściowego. Znajduje się on w Preston - około dwóch tygodni drogi. Przygoda opisuje wybory i trudności podróży, jakich doświadczy społeczność oraz same postacie graczy. Scenariusz przeznaczony jest dla 3-5 graczy. Akcja przygody dzieje się w świecie gry Neuroshima, a przeznaczona jest